Zmartwiły
mnie trochę moje tegoroczne wakacje, bo powinienem wrócić z nich z gotowym
pomysłem na kolejny film. A tu nic – pusto jak we flaszce po północy. O oo, już
dawno tak nie było, żeby nic nie było. Biała kartka papieru. Chodzę z głową
pełną okruchów fruwających pod sklepieniem, które w żaden sposób nie chcą się
połączyć. I wszystkie znane mi metody przestały działać. Siedziałem godzinami w
ubikacji i nic, czytałem wszystko, co mi w ręce wpadło, włącznie z metkami na ubraniach
i nic. Pozostałe sposoby też okazały się bezużyteczne, ale na koniec pozostał
mi jeden. Piwko. Czasami działa, jednak najczęściej nawet jak mi wtedy
przyjdzie coś do łba, to i tak rano nie pamiętam. Tym razem było inaczej. Zanim
uraczyłem się pierwszym łykiem już zza pianki wyłonił się chlaśnięty toskańskim
słońcem, zrelaksowany piarowiec Jaworski. I troski me rozwiązał. Podał mi temat.
Na początku podszedłem do tego dość sceptycznie, ale gdy następnego dnia trochę
pogooglowałem, to temat okazał się iście arcyciekawy. Helena Grossówna,
urodzona w Toruniu gwiazda kina przedwojennego i nie tylko kina. Jej życiorys
to gotowy scenariusz. Pełen zwrotów, smutków i radości. Poplątanych historyjek
na tle tej wielkiej historii. Tej, którą lubię. W mig mi się poukładał zarys
całego filmu, nawet wiem jak będą wyglądały napisy początkowe i co najważniejsze
- już mam puentę.
Istne
objawienie. To nie koniec. Tego samego
dnia kolega Giedrys oznajmił mi, że zabrał się wreszcie za scenariusz innego
filmu, który planowaliśmy już od dłuższego czasu. Też historyczny paradokument,
tym razem związany z pewnym toruńskim epizodem Stanisława Przybyszewskiego.
I tak to jednego
dnia dowiedziałem się, co będę robił przez kolejny rok, a może dłużej. Na
dodatek w Toruniu, co udobruchało moje lenistwo, gdyż miałem już zamiar zabrać
się za film, który musiałbym robić we Wrocławiu. A jeździć taki kawał to mi się
nie chce.
A prawda-
przypomniało mi się. Muszę jeszcze skończyć „Panoptikon”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz