niedziela, 8 lipca 2012

Z pomidorkami




Po stokroć zasłużone wakacje starego i wymęczonego reżysera właśnie się rozpoczęły. Zapakowałem do małego czarnego autka wszystko co niezbędne, aby przetrwać czas trzaskania ciałka na heban i regeneracji wątroby. I w drogę, nad Balaton. Nie omieszkałem też zabrać ze sobą przedstawicieli mojego spersonifikowanego społeczeństwa pomidorków (w.j.węg. paradiscom. To słowo ma zresztą dwa znaczenia. Drugie oznacza „raj”.) balkonowych. Dwa krzaczorki przyjechały ze mną prawie tysiąc kilometrów, aby osiągnąć swą doskonalą czerwień obok figowca. Towarzystwo wyśmienite. Wprawdzie w porównaniu z hiszpańskimi figami, te tutejsze są jakieś takie rachityczne, ale to zawsze oznaka zmiany klimatu. Niestety raczej nie zdążą  dojrzeć, abym mógł je zerwać i po ochłodzeniu w lodówce uraczyć smakiem me podniebienie. W okolicy prawie sami Węgrzy. Gadają cos do mnie, a ja nic z tego nie kumam, co niezbyt mnie martwi, gdyż   podobnie mam w Polsce (w j.węg. Lengyelorszag). Jedynie to, że w kraju ojczystym tak dzieje się z winy gadających, a tutaj, to ewidentnie moja niedoskonałość. Mam wprawdzie słowniczek, ale on i tak może służyć  tylko do komunikacji wzrokowo – palcowej. Odnajduję słowo na kartkach i z palcem użytym jak wektor, podtykam rozmówcy słowniczek do przeczytania. Najlepiej na wysokości pasa, gdyż wtedy taki Węgier aby się ze mną porozumieć, musi się zgiąć wpół, co sprawia wrażenie, jakby kłaniał mi się w pas, a Węgierkom na dodatek mogę wtedy bezkarnie zaglądać za dekolt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz