środa, 18 lipca 2012

Homo Turisticus



Na szczęście tylko raz w roku przepoczwarzam się w turystę, bo profesja to parszywa i chyba tylko niemieccy emeryci tę sztukę opanowali do perfekcji. Przeważnie bywam poza mocno obleganymi szlakami gdzie obowiązkiem każdego jest walnąć sobie fotkę na tle czegokolwiek co nie przypomina rodzimych stron i zakup całkowicie niepotrzebnej rzeczy. Później taką pamiątkę nabytą w cenie wyrobów z pracowni Faberge (dzisiaj Pallinghurst Resours z RPA) pokazuje się rodzinie i znajomym, co wbrew naszym oczekiwaniom, wywołuje u nich lekkie znużenie. Jeszcze gorzej sprawa się ma z urlopowymi zdjęciami. Pół biedy kiedy przed zabytkowym, XVII –wiecznym pałacem zapozuje  żona kolegi w XXI wiecznym bikini, ale gorzej jak kolega w przepoconej koszulce, spod której wylewają się fałdy tłuszczu magazynowanego przez lata na ciężkie czasy. Moda na zwiedzanie w japońskim stylu rozpowszechniła się w zastraszającym tempie wśród europejskich turystów. Tylko czemu to ma służyć, skoro taki turysta nawet nie raczy się dowiedzieć co to jest to coś , takie ładne co za nim stoi? Inna sprawa, że czasami taka dociekliwość  wywołuje panikę wśród przedstawicieli przemysłu turystycznego. Szczególnie, gdy dopytuje turysta narodowości rzadko widywanej w okolicy. W małym miasteczku leżącym nad brzegiem Balatonu, pani z zarzuconej ulotkami po węgiersku Informacji Turystycznej  na pytanie – „co może Pani polecić do zwiedzenia w tym miasteczku?” odpowiedziała – „cmentarz i Balaton”. Dobra, jezioro już widziałem kilka razy, a na cmentarz to o własnych siłach się nie wybieram. „A w sąsiednim miasteczku?” Na to Pani – „Cmentarz i Balaton”. O kolejną miejscowość nie było sensu pytać. Trzeba było samemu coś poszukać na mapie. Najlepiej na mapie z obrazkami, takiej dla kretynów, bo jak człowiek zacznie czytać węgierskie wyrazy, to zanim dotrze do końca, to zapomina co było na początku. Odpowiedni piktogram znalazłem  jakieś 70 kilometrów od miejsca, w którym stała miłośniczka cmentarnej turystyki. I w drogę po drogach jakie w Polsce były przed rządami UEFY. Płynie się po nich jak po morzu i tylko pamiętać trzeba , że rzygamy zawszę za burtę. Na miejscu – góra, a na niej piękny zamek, no to co z niego zostało. Widok piękny. Pani w Informacji Turystycznej też oryginalna, bo  w odpowiedzi na każde pytanie rechotała niczym  żaba w czasie dżdżu. Wejście do zamku niebotycznie drogie, po 25 złotych na łebka. O zgrozo, tyle kasy, aby zobaczyć  trzy armaty, dwie zbroje, setki małych domków gdzieś w dole i oczywiście cmentarz. Taniej mi wychodziło, jak chciałem się pogapić na mojego ukochanego Velazqueza w Prado. Na dodatek jeden dzień w tygodniu za darmo, ale wtedy widać tylko Japończyków wkoło, natomiast 1,5 godziny każdego dnia  przed zamknięciem też można wejść za całkowita darmochę. A tyle wystarczy, gdy się wie w jakiej sali wiszą obrazy malarza „brudnych stóp”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz